ROZMOWA Z Sebastianem Ignaciukiem, byłym sędzią piłkarskim
Sędziowanie to dodatek za pracę, którą się kocha, która jest hobby
Dlaczego zdecydowałeś się zakończyć przygodę z chorągiewką, gwizdkiem i kartkami?
- Takie myśli miałem od dwóch, może trzech sezonów. Mam dużo innych obowiązków. Pełnię funkcję radnego miasta. Do tego dochodzą prace społeczne, rodzina. Do tego problemy zdrowotne. To wszystko sprawiło, że trzeba było podjąć taką decyzję. Nie lubię robić czegoś na pół gwizdka.
No i zabraknie bardzo dobrego sędziego...
- Czy bardzo dobrego? Nie mnie oceniać, ale chyba nie było źle. Często byłem delegowany na mecze o awans czy utrzymanie w lidze. Jak wiadomo, takie spotkania są trudne do prowadzenia i potrzebny jest doświadczony arbiter.
Ile razy wybiegałeś na boisko w roli sędziego?
- Wszystkich meczów i meczyków było około dwa tysiące.
I pogwizdałeś na wyższym poziomie...
- Zgadza się. Dość szybko awansowałem do startej czwartej ligi. Wówczas był to odpowiednik obecnej trzeciej ligi, gdzie były takie zespoły jak: Wisła Puławy, Motor Lublin, Chełmianka Chełm, Lublinianka Lublin, Avia Świdnik, Tomasovia Tomaszów Lubelski czy Lewart Lubartów. W czwartej lidze jako sędzia główny byłem sześć, a może siedem sezonów. Później wiele lat jeździłem jako asystent. Miałem również epizod jako sędzia z chorągiewką w trzeciej lidze.
Te najdalsze wyjazdy?
- Pamiętam Białystok oraz miejscowości z południowych części Lubelszczyzny: Tomaszów Lubelski, Szarowola Łaszczów. Były miejsca, gdzie w telefonie pojawiał się białoruski lub ukraiński zasięg (śmiech - przyp. red.).
A te najładniejsze stadiony?
- Kilka spotkań prowadziłem na obiekcie Górnika Łęczna. Klimatycznie było też na Motorze Lublin czy Lubliniance Lublin.
A jak to wszystko się zaczęło?
- Na kurs sędziowski poszedłem dość przypadkowo. Wówczas byłem na studiach. Działo się to w 2002 roku. Chciałem spróbować. Zdałem egzamin i przygoda z sędziowaniem trwała aż do teraz. To piękne chwile. Gdybym miał jeszcze raz spróbować, zrobiłbym to bez chwili namysłu. Poznałem setki ludzi.
Ale nie żegnasz się z sędziowaniem?
- Właśnie nie. W przyszłym sezonie będę pełnić rolę obserwatora. Moim zadaniem będzie pomoc młodszym kolegom po fachu oraz ich ocena.
Kiedyś o awans w hierarchii sędziowskiej było dużo trudniej...
- Zgadza się. W całym kraju jest problem z młodymi sędziami, mimo łatwiejszej możliwości awansu do kolejnych klas rozgrywkowych.
A pieniądze?
- Kto chce wielkiego zarobku, może się zdziwić. Za każdy mecz są pieniądze, ale umówmy się, z tego nie da się wyżyć. To dodatek za pracę, którą się kocha, która jest hobby.
Nie będzie brakowało tego weekendowego rytuału?
- Myślę, że będzie. W końcu całe dorosłe życie w większości weekendów spędzało się w drodze na mecz.
No, ale będziesz obserwatorem...
- Nadal najbliżsi będą musieli znosić moje podróże.
Ale będzie to zajmowało zdecydowanie mniej czasu...
- I z tego najbardziej cieszą się dzieci. Jak wszyscy wiedzą, mecze z reguły sędziuje się w weekendy. Za mną dziesiątki tysięcy kilometrów spędzonych w aucie. Często zamiast być na uroczystościach rodzinnych, ważnych wydarzeniach dla moich pociech, sędziowałem spotkania. Taka specyfika zawodu.
A może dzieci pójdą w Twoje ślady?
- Lubią sport, ale raczej nie pójdą tropem swojego ojca.
Najbardziej pamiętne spotkanie?
- Te, gdzie drużyny walczyły o awans lub utrzymanie. Przykładowo ostatni mecz sezonu. Victoria Parczew mierzyła się z Podlasiem Biała Podlaska. Wygrana drużyna miała zapewniony awans do dawnej czwartej ligi. Victoria triumfowała 1:0. Przed oczami mam spotkania z udziałem Legii Warszawa czy towarzyskie spotkanie z udziałem Partizana Mińsk, który wtedy grał w pucharach europejskich.
Daj ciekawostkę...
- Sędziowałem meczu Pucharu Polski. Prawda Stara walczyła z Dwernickim Stoczek Łukowski. Do rozstrzygnięcia potrzebna była seria rzutów karnych. Zakończyła się dopiero w 16 rundzie. Było już bardzo ciemno.
A niecodzienna sytuacja?
- Mecz kobiet. W wyniku nieszczęśliwego zderzenia bramkarki z zawodniczką u jednej z nich było podejrzenie poważnego urazu kręgosłupa. Na stadion, na pole karne wjechała karetka. Piłkarka trafiła do szpitala. Na całe szczęście okazało się, że kręgosłup jest cały.
Dalej...
- Spotkanie czwartej ligi. Cisy Nałęczów - Łada Biłgoraj. Przerwałem gościom akcję, zamiast zastosować korzyść w sytuacji trzech na jednego obrońcę. Sekundę za wcześnie gwizdnąłem. Wróciłem do rzutu wolnego. Podniosłem rękę. Powiedziałem do wszystkich - przepraszam. Kapitan gości był mocno zdziwiony. Powiedział, że jestem pierwszym sędzią, który przeprosił za swoją złą decyzję. Dostałem zaproszenie, bym po meczu udał się z ekipą na piwo.
Jakiś mecz, gdzie dałeś bardzo dużo kartek?
- Były spotkania, gdzie musiałem wyjąć trzy czerwone kartki, kilka żółtych. Starałem się mieć styl zarządzający, a nie karny. Pozwalałem zawodnikom grać, oczywiście w ramach przepisów gry (śmiech - przyp. red.). Nie byłem "aptekarzem", który za byle co rozdawał kartki. Może to zboczenie z bycia mediatorem (śmiech - przyp. red.).
Ale sprzętu: gwizdka, kartek, chorągiewek, stroju nie wyrzucasz?
- A skąd! To pamiątka. Myślę, że od czasu do czasu posędziuję jakiś mecz towarzyski czy turniej halowy.
A mały "Sebuś" grał w piłkę?
- Oj tak. Jako młody chłopiec grałem w Orlętach Łuków pod wodzą Janusza Rzymowskiego. Występowałem jako pomocnik lub napastnik. W seniorach nie zadebiutowałem.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.