Dziś powoli wraca do zdrowia i z ogromną wdzięcznością wspomina tych, którzy nie pozwolili mu odejść. - Gdyby nie pani ordynator Anna Hajduczyńska i cały personel łukowskiego szpitala, nie rozmawialibyśmy teraz. Zrobili wszystko, co było możliwe - mówi z przejęciem.
Od bólu brzucha do walki o życie
To był zwykły wtorek, 2 września. - Rano trochę mnie pobolewał brzuch. Myślałem, że to coś, co samo przejdzie. Ale wieczorem nie mogłem już wytrzymać. Żona zawiozła mnie na SOR. Liczyłem, że dostanę kroplówkę i po godzinie wrócę do domu. A skończyło się miesiącem w śpiączce - wspomina.
Dziesięć procent na przeżycie
Diagnoza, którą usłyszał jeszcze tej samej nocy, była druzgocąca - ostre zapalenie trzustki o piorunującym przebiegu. - Stan zapalny był tak rozległy, że lekarze zdecydowali o natychmiastowym wprowadzeniu mnie w śpiączkę farmakologiczną. Mówili, że inaczej nie mam szans. Rokowania? Dziesięć procent na przeżycie - mówi cicho.
Dla rodziny zaczął się wtedy najtrudniejszy czas. - Żona i bliscy żyli w niepewności. Codziennie dzwonili do szpitala, a każdy telefon mógł być tym najgorszym. Ja nic nie czułem, spałem, ale oni przeżywali to wszystko świadomie - opowiada.
Miesiąc między światami
Przez cztery tygodnie Marcin był podłączony do respiratora i aparatury podtrzymującej życie. - To był jak sen. Taki spokojny, bez bólu, jakby człowiek zawisł gdzieś pomiędzy. Nie miałem wrażenia, że gdzieś odpływam, nie widziałem światła ani tunelu. Po prostu cisza. Najgorsze przeżywa rodzina, bo czeka - wspomina.
W tym czasie zespół lekarzy z łukowskiego szpitala nie ustawał w wysiłkach. Przypadek Marcina konsultowano z ośrodkami w całym kraju. - Profesorowie z wielkich ośrodków potwierdzali, że terapia zastosowana przez panią ordynator Hajduczyńską jest właściwa. Chwalili dobór leków, reakcję, decyzje - mówi pacjent.
Ordynator dr Anna Hajduczyńska nie pozwoliła się poddać. Każdego dnia doglądała chorego, czuwając nad przebiegiem leczenia. - To kobieta z ogromną wiedzą, ale i sercem. Nie bała się ryzykować, kiedy trzeba było zmienić terapię. Dobierała leki, konsultowała wyniki, była przy mnie. Dzięki niej żyję - mówi Marcin z wdzięcznością.
Walka o każdy oddech
Z medycznego punktu widzenia jego przypadek był jednym z najtrudniejszych, jakie trafiły na łukowski OIOM w ostatnich latach.
Zapalenie trzustki potrafi w kilka godzin zniszczyć organizm. Toksyny uszkadzają kolejne narządy: płuca, nerki, serce. Marcin miał potężny stan zapalny, a jednak przetrwał.
Dla Marcina ten "zespołowy sukces" oznaczał nowe życie. - Po miesiącu wybudzili mnie. Pamiętam tylko ból, słabość i to, że nie mogłem ruszyć ręką. Schudłem trzydzieści kilo. Mięśnie zanikły. Ciało nie słuchało głowy. Nawet telefon był za ciężki - mówi.
Rehabilitacja: oddech po oddechu
Kiedy po raz pierwszy spróbował samodzielnie oddychać, nie udało się. - Organizm zapomniał, jak to się robi. Maszyna oddychała za mnie przez tyle dni, że sam nie potrafiłem. Trzeba było uczyć się wszystkiego od nowa: oddechu, siadania, podnoszenia ręki - opowiada.
Pierwszy krok zrobił dopiero po kilku tygodniach. - To nie jest jak po treningu. Nie masz siły się podnieść, bo nie ma z czego. Ciało jest puste. Myślisz, że wstaniesz, a nie możesz się nawet podnieść z łóżka. To bardzo pokorne doświadczenie - mówi.
Z pomocą rehabilitantów i rodziny powoli odzyskuje sprawność. - Jeszcze nie chodzę swobodnie, ale każdego dnia jest trochę lepiej. A to już ogromny sukces - dodaje.
Trzeci raz o krok od śmierci
To nie pierwszy raz, gdy Marcin otarł się o śmierć. W 2006 roku cudem przeżył wypadek samochodowy.
- Jechał na mnie kierowca, który wpadł w poślizg. Czołówka. Samochód był zgnieciony od fotela kierowcy. Wyrzuciło mnie z auta i tylko dlatego żyję. Gdybym miał zapięte pasy, nie miałbym szans. Ja tydzień później pojechałem na mistrzostwa, kiedy to Polska grała Ekwadorem. Moja głowa przypominała tę, którą miały Muminki. To skutki wypadku - wspomina.
Tamten wypadek skończył się złamaną szczęką i potłuczeniami. Teraz było dużo gorzej. - Wtedy powiedzieli, że nikt z takiego auta nie mógł wyjść żywy. Teraz znowu mówili, że mam małe szanse. Dwa razy się udało. To już chyba trzecie życie - mówi z uśmiechem, który łączy wdzięczność z niedowierzaniem.
Rodzina i modlitwa
Podczas gdy on był nieświadomy, jego żona i bliscy walczyli o niego po swojemu: modlitwą, nadzieją, wsparciem znajomych. - Były msze, modlitwy w wyjątkowych miejscach. Ludzie dzwonili z całego regionu. Ktoś zamówił intencję u zakonników pod Warszawą. Wszyscy trzymali kciuki. To niesamowite uczucie, gdy po przebudzeniu słyszysz, ilu ludzi o ciebie walczyło. Czujesz się potrzebny - wspomina Marcin.
Żona Marcina przez ponad miesiąc nie spała spokojnie ani jednej nocy. Każdy telefon ze szpitala oznaczał falę strachu. - Nie wiedziała, czy usłyszy, że jeszcze żyję, czy że już nie. Nie życzyłbym nikomu takiego czekania - mówi.
Szpital, w którym rodzą się cuda
Choć sam określa swój przypadek mianem "cudu", Marcin podkreśla, że cud miał imiona i nazwiska. - Pani ordynator Hajduczyńska, pan dyrektor Furlepa, pielęgniarki, lekarze, rehabilitanci. Oni zrobili coś wielkiego. Nie było mowy o obojętności. Wiedziałem o zaangażowaniu, profesjonalizmie i zwykłych ludzkich sercach - mówi.
Kiedy po półtora miesiąca wypisywano go z łukowskiego szpitala i przewieziono do Białej Podlaskiej na dalszą rehabilitację, reakcja lekarzy była wymowna. - Jak żona zaniosła do przychodni zwolnienie lekarskie, to lekarz spytał, czy ja na pewno żyję. Tak był zaskoczony. Widział epikryzę i nie wierzył, że można z tego wyjść - śmieje się dziś Marcin.
Życie po śpiączce
Życie po śpiączce wygląda inaczej. - Nie mam już tej pewności, że wszystko da się zaplanować. Człowiek uczy się wdzięczności za zwykły dzień. Kiedyś narzekałem, że się nie wyspałem, że korki, że coś. Dziś cieszę się, że mogę wstać i napić się kawy - mówi.
Czas spędzony w szpitalu był też lekcją pokory. - Jak leżysz pod respiratorem i oddychasz dzięki maszynie, to wiesz, jak kruche jest życie. Nagle okazuje się, że nie masz nad niczym kontroli. Wszystko zależy od innych ludzi i od Boga - dodaje.
Apel do innych
Marcin chciałby, by jego historia była przestrogą. - Nie lekceważcie bólu. Ja też myślałem, że to nic poważnego. A mogło się skończyć inaczej. Każdy z nas powinien się badać, słuchać swojego ciała. Zdrowie mamy jedno - apeluje.
Od czasu jego choroby kilku znajomych zrobiło profilaktyczne badania trzustki. - Mówili, że po tym, co przeżyłem, nie zaryzykują. I bardzo dobrze. Może po coś to wszystko było, żeby kogoś uchronić - dodaje.
Wdzięczność, której nie da się opisać
Dziś Marcin marzy tylko o jednym, by wrócić do pełni sił i osobiście podziękować tym, którzy uratowali mu życie. - Dziękuję pani ordynator Hajduczyńskiej. Jeszcze trochę i pojawię się u niej w gabinecie, by podziękować Bo takie rzeczy mówi się prosto w oczy. Tego nie da się spłacić, można tylko dziękować - mówi.
Na pytanie, jak określiłby to, co się wydarzyło, odpowiada po chwili milczenia. - To cud. Ale nie taki z filmu, tylko z życia. Cud zrobiony ludzkimi rękami, przez ludzi, którzy wierzą, że warto walczyć do końca - kończy.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.